poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Rozpacz i euforia

Część z Was już zauważyła, że coś podejrzanie długo nie było zdjęć Błyskotki.
Macie rację.






...








Z tym, że już ich nie będzie...







Na przełomie marca do mojego kochanego, maleństwa, które dopiero co przekroczyło pięć lat coś się zakradło. Nie wiadomo było co, wiadomo było tylko, że pod brzuszkiem miała małą "bulwę", która dzień po dniu się powiększała. Dodatkowo świnek był osowiały, nie chciał nic jeść czy pić i nie wychodził spod półki. Nie czekałam, pojechałam do weta.
Przez całe pięć dni zawoziłam ją na zastrzyki, które nawet jej pomagały. Po każdym zastrzyku przez resztę dnia zachowywała się jak całkiem zdrowa świnka- jadła, piła... po prostu wyglądała dobrze.
Trzymała się dzielnie, tyle, że zawsze następnego dnia rano objawy powracały, nawet ze zdwojoną siłą.
W końcu wet zarządził przerwę od zastrzyków. Powiedział, że jest tak biedna i pokłuta, że musi od nich odpocząć i może jej się poprawi.
Po drugie poinformował, że bulwę tą można operować, ale na 90% operacja nie udałaby się- świnek mógłby się już nie obudzić z narkozy albo wykrwawić się podczas operacji.
Zgodnie uznaliśmy, że żeby dłużej pożyła nie można jej operować.

Na początku nie było źle- Skocia jadła, piła, raz udało jej się wskoczyć na półeczkę...
Komplikacje nastąpiły dopiero pod koniec marca.
Maleńka nie wychodziła W OGÓLE spod półki, o niejedzeniu i niepiciu nie wspomnę.
Potem nie miała siły nawet otworzyć oczu, siedziała tylko taka biedna z zamkniętymi...
Wzięłam ją na ręce. Była lekka jak piórko, a jeszcze do niedawna był z niej taki pocieszny grubasek.

To było straszne.

Płakałam.

Zżyłam się z nią, nie mogłam patrzeć jak cierpi.

Tłumiąc łzy poprosiłam mamę, by następnego dnia zawiozła świneczkę do weterynarza i poddała eutanazji. Wiedziałam, że nie ma dla niej ratunku i nieuchronnie zbliżał się jej koniec. Dalsze trzymanie przy życiu wykończyłoby ją...

Tej nocy nie mogłam spać, a rano musiałam iść do szkoły...
Nie mogłam się na niczym skupić, myślałam tylko o swoim biednym prosiaczku...
Udawałam oczywiście, że wszystko jest ok.

Gdy tylko wróciłam do domu głaskałam swoje stworzenie, cały czas chlipając. Oddałam Skoteńkę w ręce mamy, ostatni raz się żegnając. Ja nie chciałam jechać, nawet nie wiecie jaką mogłabym urządzić histerię.
W domu starałam się uspokoić myślami, że przecież jej pomagam, skrócam cierpienie.
Mimo wszystko tak bardzo nie mogłam się pogodzić z myślą, że moja kochana świnka już nigdy do mnie nie wróci, nigdy jej nie przytulę i nawet nie pogłaszczę...

Mama wróciła z pustym transporterkiem. Skocię zakopała na naszej działce, na górce. Tam, gdzie spoczęły dwie inne świneczki należące do naszej rodziny.


[*]         [*]         [*]
16.03.2012- 04-04-2017


Bedę ją zawsze wspominać jako małą pociechę, małe szczęście na czterech nóżkach, które nauczyło mnie czym jest prawdziwa miłość do zwierząt. Była taka kochana.

<3 <3 <3

....

Jeszcze tego samego dnia wiedziałam, że klatka nie może stać pusta, a ja nie mogę żyć bez zwierzaka.
Pojechałam więc do zoologicznego, gdzie od razu wiedziałam, kto trafi pod mój dach...

Zobaczyłam JĄ.




Mała, praktycznie cała biała, niczym baranek świnka. Ma tylko brązowe łatki przy oczkach.
Mały albinos o czerwonych oczach.



( I nagle stwierdzenie "strasznie słodka nabrało sensu, co? :D )

Pierwsza połowa miękka, rozetkowo-gładka, a tyłek zupełnie jak wata cukrowa, albo zwykła wata :D

Miała w sobie to coś.



Jest u mnie siódmy dzień, a już daje się głaskać, nie boi się dłoni i jest mega urocza.
Z drugiej strony uroczości ma jeszcze drugą, bliżej nieobjaśnioną, ale to już temat na innego posta ;)

Hmm, myślę, że tytuł wybrałam idealny.


2 komentarze:

  1. O matko...
    Przypomina mi to taki moment z filmu "Frankenweenie", gdzie jest tak właściwie gorzej, po pies Victora zostaje rozjechany przez samochód i musi go pochować... Łzy się leją, a my wiemy, że nigdy nie znajdzie się już takiego drugiego. Pamiętam, jak zdychał mi pierwszy chomik - telefony do przyjaciółki, łzy w oczach, gorycz w gardle, łzy Cię dławią i to uczucie, gdy już nie słyszysz chrobotania z klatki. Jest pusta. Cicho jakoś.
    Lecz z drugiej strony gratuluje Ci nowego świniaka, ciężko mi się z tym też pogodzić, że Skotki już nie ma... Pamiętam, jak fajnie te wspólne zdjęcia opisywałaś, ile musiałaś mieć przy tym frajdy. :) Skocia cierpiała, lepiej było ja uśpić, niż pozwolić, by żyła dłużej, lecz mocniej cierpiała, chorowała. Na pewno teraz z góry na Ciebie patrzy i wspomina, jaką byłaś wspaniałą dla niej właścicielką <3

    OdpowiedzUsuń